niedziela, 6 września 2020

Astrid

 Dzisiaj jest taki dzień, że nie chce mi się wychodzić z domu. Pochmurno, co chwilę pada deszcz. Aby zagospodarować to leniwe niedzielne popołudnie, postanowiłam usiąść z kubkiem aromatycznej ciepłej herbaty i trochę odkurzyć bloga. Tak, wiem, że w obecnej epoce blogi nie są już tak popularne, jednak ja do mojego czuję jakiś sentyment i chociaż piszę rzadko, na razie nie zamierzam z niego rezygnować. Zwłaszcza, że mam Wam do pokazania nowy sweterek. A zdjęcia zrobione podczas wakacji, przez mojego kochanego męża, powinny już ujrzeć światło dzienne. Zwłaszcza, że włożył w nie wiele trudu i zaangażowania. Na dodatek, bez marudzenia dał się wyciągnąć na pieszą wędrówkę do miejsca docelowego, które wybrałam na sesję, a powiem Wam, że nie było to blisko. Pogoda wtedy była zgoła inna niż dzisiaj..żar lał się z nieba i nawet ciężko było oddychać. Sesja więc wymagała poświęceń..sweterek ubrałam tylko na chwilę, bo można się było w nim ugotować. Chcieliśmy jednak wykorzystać ten wolny czas i piękne okoliczności przyrody.

Może jednak przejdę do sedna i zdradzę co chcę Wam dzisiaj zaprezentować. Otóż mowa jest o sweterku Astrid, projektu Junko Okamoto. Jest to projekt z gatunku tych, które jak wpadną mi w oko, zainfekują umysł, to nie ma siły i muszę wydziergać. Dość długo 'chodził' mi ten sweterek po głowie, ponieważ jak wiecie, kiedyś tam postanowiłam obniżyć moje zapasy włóczkowe. Nie kupować nowych, tylko dziergać z tego co mam. Jednak do tego projektu nie miałam, odpowiednich włóczek w domu. Miałam więc dylemat, kupić włóczki na sweterek, czy dziergać coś innego z tego co mam w domu. Niestety, tym razem zdrowy rozsądek nie zwyciężył ;) Zauroczenie Astrid było zbyt silne! Postanowiłam, kupić włóczki. Do projektu wybrałam Alpakę Dropsa, bo w tamtym momencie nie chciałam zbyt rujnować swojego budżetu. Kolory wybrałam, zbliżone do oryginału. , głównie chyba dlatego, że takie były akurat dostępne aktualnie. No, ale przecież właśnie taki sweterek wpadł mi w oko. Z zapałem zabrałam się za dzierganie, lecz niestety na samym początku zaliczyłam wpadkę i nie obyło się bez prucia. Ale, przecież prucie jest nieodzownym elementem procesu dziewiarskiego ;) Nie zniechęciłam się i dzielnie podążyłam dalej. A dzięki temu, że postanowiłam w tym roku być monogamistką dziewiarską, już końcem wiosny mogłam cieszyć się nowym sweterkiem. Pewnie niektórym z Was wydaje się, że dziergałam, go bardzo długo, jednak muszę Wam przypomnieć, że wolny czas na robótki muszę teraz dzielić, pomiędzy druty, a krosno- moją nową miłość ;) Niestety, zaraz po wydzierganiu nie udało się zrobić zdjęć, ponieważ nie było ku temu okazji, a inne sprawy zaprzątały głowę. Astrid wylądowała więc na pewien czas w szafie, bo trudno też nosić w lecie alpaczany sweter. Nie omieszkałam jednak wrzucić jej do walizki przed wyjazdem na wakacje, ponieważ lubię takie momenty wykorzystywać do zrobienia zdjęć. Ale może już dość przynudzania i pora na prezentację gotowego sweterka. Jednak z góry uprzedzam, zdjęć będzie dużo, bo jak zwykle truno się zdecydować, które wybrać ;)


























niedziela, 2 lutego 2020

Co się dzieje....??? cz. 2

Jak postanowiłam zostać tkaczką.

Mówi się, że jak Bóg chce człowieka ukarać, to odbiera mu rozum. I właśnie chyba to, przytrafiło mi się tak mniej więcej w drugiej połowie ubiegłego roku. Zaczęło się niewinnie, od szukania inspiracji do dziergania w sieci. Wtedy zupełnie niechcący tak przez przypadek, trafiłam na tkane szale. Zauroczyły mnie!!! Na początku podchodziłam do nich z pewną nieśmiałością. Jednak potem przemknęła przez głowę mi myśl...Dlaczego by nie spróbować tkania...? O, którym tak w głębi duszy marzyłam przez całe życie, tylko zawsze wydawało mi się to takie nieosiągalne, chociażby ze względu na potrzebny sprzęt i akcesoria. a przecież, kiedyś zdobyłam trochę wiedzy teoretycznej na temat, splotów, tkanin, włókien. Chęć tkania spadła na mnie nagle, niespodziewanie i była tak silna, że nie do opanowania. Pomyślałam więc, teraz albo nigdy, ale im dłużej oglądałam tkane szale to to 'nigdy' nie było już możliwe. Jednocześnie czułam się tak, jakbym upadła na głowę, Bo po jakie licho potrzebne mi jeszcze jedno hobby? Jak wcisnąć tkanie w grafik, pomiędzy pracę zawodową, zajmowanie się domem, dzierganie, szycie, farbowanie? No jak? Jednak jak się baba uprze, to nie ma zmiłuj!
Będąc prawie pewną, że zbzikowałam, aby sprawdzić, czy się to potwierdzi, powiedziałam do męża - kupię sobie krosno. Na co On wzruszył ramionami i powiedział - to sobie kup, jaki masz problem?
No ja, gdzieś ten problem widziałam. Nie wiem, może bałam się, że szybko mi się znudzi i tylko wydam pieniądze na próżno. Jednak chęć tkania była tak duża, że intensywnie zaczęłam szukać krosna, jednocześnie czytając, co tylko się da na temat tkania. Przyznam, ze trwało to trochę, o im bardziej zagłębiałam się w tajniki tkackie, tym większy miałam mętlik w głowie. Szczególnie dużo problemów, nastręczył mi wybór krosna. W pierwszym momencie zachwyciłam się Harfą od Kromskich, ze względu na przystępną cenę, małe gabaryty i łatwość osnuwania. Jednak w miarę zdobywania wiedzy teoretycznej, dochodziłam do wniosku, że takie krosno ze sztywną nicielnico-płochą, nie będzie dla mnie wystarczające i szybko mi się znudzi. Byłam w rozterce, ponieważ w tamtym czasie, nie byłam mentalnie gotowa na zakup dużego krosna z nicielnicami. Byłby to z dla mnie zbyt duży skok, od razu na głęboką wodę. Gdyby coś poszło nie tak, małe krosno, można zawsze, gdzieś upchnąć, chociażby pod łóżkiem ;) i udawać, ze nigdy go nie było..Na małym krośnie np. takim jak Harfa, straty na osnowie też są niewielkie, prawie żadne, w przeciwieństwie do wielkogabarytowej machiny i łatwo się na nim uczyć. Gdzieś po drodze był tez plan budowy własnego krosna. Jednak koniec, końców, tak mniej więcej w połowie września, przyjechała do mnie Harfa i jeszcze tego samego dnia została poskładana przez męża.
 Niebawem osnułam krosno nitkami jakie miałam w domu i utkałam z nich szalik dla męża :)
W kolorach takich jakie lubi najbardziej- szaro- czarne.



 Wtedy jeszcze nie bardzo wiedziałam, jak zrobić frędzelki, a już mi się spieszyło, żeby na krosno wrzucić kolejne nitki, bo widok pustego krosna mnie mocno zasmucał.
Nie bardzo jednak wiedziałam, na czym kolejnym mam się uczyć i wtedy w ręce wpadła mi resztka jedwabiu bourette, która została mi po wydzierganiu tej bluzeczki, pomyślałam, że będzie dobra na osnowę. Na wątek wzięłam, zalegającą w domu brushed alpakę silk i w ekspresowym tempie powstał kolejny szalik. Tkało się go bardzo przyjemnie. Powstały nawet frędzelki :)



 Niestety zgodnie z przewidywaniami, Harfa szybko mi się znudziła i do tego bardzo szybko, po praktycznie po dwóch szalach ;) Jednak powstały na niej jeszcze dwa kolejne szale.
Jeden z własnoręcznie farbowanego marino, tkany specjalnie na prezent dla siostrzenicy. W kolorach niebiesko, zielono, szarych. Tak, aby pasował do jej karnacji i oczu.



I ostatni, z Dundagi, który był sprawcą całego zamieszania krosnowego. To właśnie, szale w kratę tak mnie zachwyciły i skłoniły do zakupu krosna i rozpoczęcia nowej tkackiej przygody.


Teraz powinnam napisać, jak każda początkująca tkaczka, ze marzę o o krośnie nicielnicowym z przynajmniej z czterema nicielnicami, a najlepiej, żeby miało osiem...ale ja już swoje osiem nicielnic mam... ;)
Trzymajcie kciuki i życzcie mi powodzenia w nauce. W tym roku chciałabym się rozwinąć tkacko i zamieszczać więcej postów na temat tkania..chociaż drutów nie porzucam!!!

Dziękuję pięknie za to, ze mnie odwiedzacie, a szczególnie tym, którzy zostawiają po sobie ślad w postaci komentarza. Jest to dla mnie bardzo miłe i budujące.

niedziela, 12 stycznia 2020

Co się dzieje....??? cz.1

Niedawno spadła ostatnia kartka z kalendarza, kolejny rok za nami. Dziewiarskich podsumowań roku nie lubię robić, zresztą nie bardzo byłoby o czym pisać, ponieważ gotowych projektów w minionym roku spadło z moich drutów niewiele. Mimo, iż niewiele dziergałam, z takich bądź innych powodów, wiele się u mnie działo i o tym chciałabym dzisiaj słów kilka napisać.
Tak mniej więcej z początkiem minionego roku, jakiś nieznany impuls tchnął mnie do tego, aby zrobić mały powrót do przeszłości. Otóż postanowiłam sobie przypomnieć, jak się szyje..mam tu na myśli ubrania, takie, które można ubrać i nosić ;)Pewne umiejętności w tym kierunku, posiadłam dawno temu, trochę praktykowałam..ale to było wieki temu. Od tamtej pory minęło wiele lat, a wiedza, gdzieś się pomału ulotniła.
Na mojej starej maszynie nigdy nie lubiłam szyć, ani też za bardzo nie mogłam rozwinąć skrzydeł, tak więc teraz, aby się od razu nie zniechęcić, postanowiłam zacząć od zakupu nowego sprzętu, najlepiej takiego dla profesjonalistów, z wieloma możliwościami na przyszłość.
Myśl o zakupie nowego sprzętu, wypowiedziałam głośno w domu w poniedziałek, a już w sobotę, dzięki wsparciu i pomocy najbliższych, mogłam cieszyć się nowiutką maszyną elektroniczną z wieloma funkcjami, bajerami, ściegami. Jak na osobę niezdecydowaną, która ma trudności z podejmowaniem decyzji, była to akcja ekspresowa. Sama się sobie dziwię, że stało się to tak szybko, bo to w sumie dość kosztowny zakup. Co prawda, przez ten tydzień, przewertowałam internet wzdłuż i w szerz, aby zorientować się, co aktualnie jest dostępne na rynku. Wybrałam maszynę firmy Brother (to nie jest reklama), tak do kupletu z overlockiem, który posiadam już od wielu lat.

Po zakupie maszyny i oswojeniu się z jej obsługą, ochoczo zabrałam się za przypominanie sobie umiejętności krawieckich. Na pierwszy ogień poszła bluzka koszulowa w kwiaty.



Uszyłam też spodnie w kratę, w moim ulubionym beżowym kolorze.



Przed wakacjami powstały jeszcze spodenki, do wydzierganej właśnie bluzeczki. I taki komplecik zabrałam ze sobą nad morze.


Uszyłam jeszcze dwie spódnice dla innych członków rodziny. Jak tylko czas pozwoli, mam nadzieję szyć więcej- i jeżeli będziecie chcieli- dzielić się z Wami moimi uszytkami :)

Cdn.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...